ODT – Marian, to nie moja szczena…

ODT – Marian, to nie moja szczena…

 

Marian, to nie moja szczena…

Zanim własne ego, piękna lecz zachłanna Venus bądź towarzysz banknot razem lub osobno opanują całkowicie nasze umysły, w życiu muzyków każdego zespołu jest ta cudowna chwila kiedy się lubią, przyjaźnią, dobrowolnie ze sobą przebywają a co najważniejsze rozmawiają ze sobą szczerze i z zapałem. Tak jest i koniec… To przebywanie i te rozmowy są oczywiście słyszalne w tym co robią, więc im dłużej ta chwila trwa, tym więcej dobrej muzyki. Miałem szczęście tego wspaniałego czasu doświadczyć.

Jednak rozmowy muzyków tej same kapeli to nie tylko koncerty, sprzęt i granie. To wszelkie najbardziej luzackie tematy jakie przychodzą do głowy. Siedzimy sobie kiedyś w gościnnym polonijnym mieszkanku w Chicago i w biały dzień w nieco szerszym gronie opowiadamy dowcipy. Przyjaciółka naszej gospodyni jest tak utalentowanym gawędziarzem, że w końcu pytamy ją, czy jest jakiś temat, bądź hasło na który nie zna śmiesznej historyjki. Nie ma odpowiada. Padł zakład i wszyscy próbujemy zagiąć na czymś miłą rozmówczynie. Bez rezultatu. Każdy nasz przywołany temat miał swoją dowcipną ripostę. Chcieliśmy się już poddać, ale siedzący sobie do tej pory cichutko jak myszka Lipo mówi: Saturn.  No i nasza mistrzyni skapitulowała. Wygraliśmy. Brawo mistrzu. Uwielbiałem te nawijki…

Kiedy indziej, pamiętam, opowiedziałem kolegom prawdziwą historyjkę „O morzu, szczenie, Jurku i Marianie„. Posłuchajcie. Tak naprawdę była to historia, którą opowiedziała mi moja starsza siostra Ola tuż po powrocie z wczasów pracowniczych nad morzem:

Moja siostra jako pracownik na państwowej posadzie pojechała latem w ramach Funduszu Wczasów Pracowniczych  nad morze. Jesteśmy w latach wczesno-siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Scenografia i kostiumy jak w „Rejsie” Piwowskiego, tyle że nad morzem. Pierwszy dzień wczasów. Na razie jest południe, ale wieczorem, jak to na takich wyjazdach,  impreza zapoznawcza. Póki co,  żar się z nieba leje, a wczasowicze są na plaży. Od momentu wyjazdu z Tarnowa ton całej grupie nadaje dwóch wodzirejów: Jurek i Marian. Są to panowie w średnim wieku przekonani o uroku własnym, oraz o tym, że żadna kobieta oprzeć im się nie ma prawa. Rzeczonego południa obaj, przyodziani w kostiumy kąpielowe typu Motrales, prężąc mięśnie i wciągając brzuchy podreptali po piasku w kierunku wody. Warto dodać jeszcze czego Marian i Jerzyk nie mieli, a co w zamian posiadali. Otóż nie mieli już własnych zębów, ale mieli sztuczne kopary, czyli szczęki. Pierwszy do morza wlazł Jerzyk i gdy słona woda sięgała mu  brzucha postanowił odświeżyć w niej swoje ząbki. Jak pomyślał, tak uczynił. Ale żartowniś los i morska fala wytrąciła Jerzemu całą konstrukcję z ręki, a kilka panicznych ruchów sprawiło, że znalezienie zguby w morskich falach z każdą sekundą się oddalało. Przez najbliższą godzinę dzielny wczasowicz nurkował i szukał. Szukał i nurkował. Marian na brzegu zorientował się co się stało i ruszył kumplowi na pomoc. Brodząc na coraz głębszą wodę wymyślił znakomity plan, aby zmarzniętego Jerzyka wywabić na brzeg. Będąc parę metrów od Jurka w teatralny sposób zanurzył się w wodzie i dyskretnie wyjął własne zęby, po czym wynurzył się i w geście tryumfu zakomunikował trzymając koparę w podniesionej do góry ręce:

-Stary, mam, znalazłem, wychodzimy na brzeg…

Jerzy był szybki. Dopadł do kumpla, wyrwał mu zdobycz z ręki i spróbował umieścić tam, gdzie być powinna. Po kilku sekundach na plaży dał się słyszeć krzyk rozpaczy:

– Kulwa  Malian, to nie moja scena – wyseplenił na całe gardło Jerzyk. Następne pół sekundy wystarczyło Jurkowi na solidny zamach … i pierdziulut Marianową koparą na pełne morze.

Pamiętam jak Krzyś w  tym momencie ze śmiechu oblał się kawą…

t.