31 sie ODT – Pewnej nocy w Słupsku…
Zdjęcie grupy Arabeska: www.arabeska.net; Jerzego Goleniowskiego: www.last.fm/pl/music/Breakout; peronu:http://kolej.darlex.pl/1027-slupsk
Pewnej nocy w Słupsku…
Jesteśmy na trasie. Prawdziwej. Nie na jakiejś tam popierdułce. Za nami już 40 koncertów, przed nami 56. Każdego dnia po minimum dwa recitale. Nie jakieś tam składanki gdzie się gra góra trzy piosenki. Pełne recitale. Około dwie godziny prawdziwego łojenia. I nagle cud! Prawdziwy cud, taki z nieba. Jutro wolne. Halo… Wszyscy słyszą… Wolne! Jutro nie gramy!! Cud zastał nas w Szczecinie. Szybka narada. Co robimy z tym niezwykłym dniem. Jedziemy do Słupska, do Arabesek. Arabeska to był zespół taneczny: oddział składający się z dwudziestu kilku młodych, pięknych, zgrabnych, uroczych dziewczyn. Pojawienie się tej grupy gdziekolwiek, gdzie byli faceci powodowało u nich natychmiastową dezorganizację wszystkiego. I bez znaczenia był fakt, czy wyżej wymienieni faceci posiadali jakiś rozum, czy też wcale nie. Geniuszy pomysłodawców pojechało do tego Słupska czterech: ja, Lipo, Zióła i Goleniewski (basista z Breakautów będący na trasie jako gość). Cug był z żoną Gosią, więc oboje zostali w Szczecinie.
W Słupsku dzień był wspaniały. Zjedliśmy obiad w Karczmie Słupskiej, wypiliśmy Jasia Wędrowniczka z Pewexu w domu u jednej z naszych znajomych Arabesek, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, poszpanowali. Panie były urocze i zachwycone. My zachłystywaliśmy się każdą minutą cudownego, wolnego dnia, a czas bezlitośnie umykał. O godz. 22.00 udaliśmy się na dworzec kolejowy, grzecznie kupiliśmy bileciki, udaliśmy się na właściwy peron i usadowiwszy się na ławeczce spokojnie czekaliśmy na pospieszny do Szczecina.
Tak więc siedzimy na pustym peronie i gadamy… Nagle pojawił się ON. Młody absolwent miejscowej szkoły milicyjnej. Stał na sąsiednim peronie uważnie się rozglądając. A teraz dochodzimy do istotnych szczegółów. Nasz milicjant był bardzo wysoki i bardzo szczupły, wręcz chudy. W pełnym słońcu chyba nie rzucałby cienia. Miał niezwykle małą głowę i wykonywał szybkie nerwowe ruchy. Był w pełnym umundurowaniu. Nie wiem czemu nazwaliśmy go Nikiforowicz. Wizerunku dopełniała czapka. Pewnie najmniejsza jaką mieli, ale i tak o trzy numery za duża. Będąc na sąsiednich peronach gapiliśmy się na siebie przez chwilę. I naraz wydarzyło się coś niezwykłego. Nikiforowicz usłyszał jakiś hałas i gwałtownie obrócił głowę w lewo. Ale tylko głowę, bo o wiele za duża czapka niewzruszenie stała w poprzedniej pozycji. Zaniemówiliśmy z zachwytu. Nikiforowicz jak na złość spojrzał w prawo chcąc sprawdzić, czy pociąg nie jedzie. A czapka stała nieruchomo na jego łebku wielkości ananasa jak przytrzymywana niewidzialną ręką. Ale to jeszcze nic. Drzwi za jego plecami otworzyły się i na peron wparowała matka z dzieckiem. Nikiforowicz wykonał w ich kierunku obrót o 180 stopni. Przez łzy śmiechu widziałem, że jego wredna czapka ani myślała drgnąć i patrzyła swoim błyszczącym nieruchomym daszkiem na nasz peron, pomimo że jej nosiciel obrócił się do nas dupą. Dostaliśmy amoku śmiechu. Zataczaliśmy się po peronie rycząc jak obłąkani. A Nikiforowicz nie wykazując kompletnie poczucia humoru, wkurzony zawołał dwóch kumpli i zawieźli nas do miejscowego „więźnia”, do wyjaśnienia. Na drugi dzień mieliśmy trzy koncerty w Lubinie, czyli daleko dość. Cóż… Rano nas wypuścili, wzięliśmy taxi i wiooo … Koncerty się odbyły. Reszta trasy też. I chociaż przez wiele dni odpracowywaliśmy taxi do Lubina, to warto było… No cóż, kobiecy wdzięk i urok…
A wszystko to zdarzyło się pewnej nocy w Słupsku. Piękne miasto…
t.