17 sie ODT – Po wiedeńsku…
Po wiedeńsku…
Najwięksi herosi światowej estrady muszą jeść. Rozwijając leciutko tę światłą tezę powiemy śmiało, że polski artysta też musi jeść. Na tym obszarze życie wyrównuje wszelkie stany: pana, wójta i plebana. Różnej maści restauracje, zajazdy, bary, pizzernie i budki z zapiekankami to tylko miejsca, które zwykle w dyskusyjny sposób, pomagają radzić sobie z tą podstawową funkcją naszego organizmu.
My (nie tylko artyści) mamy jednak swoje wymagania i zapatrywania również w kwestii żywienia. A jak… Najbardziej złośliwym, wrednym i wyrafinowanym zamówieniem są jajka po wiedeńsku. To proste danie było wielokrotnie powodem nieporozumień, awantur, złośliwości, kłamstw i temu podobnych sytuacji.
Jesteśmy na trasie. Siedzimy z kolegą wokalistą Krzysztofem w restauracji znanego hotelu w jeszcze bardziej znanym mieście. Jest ranek, a my jesteśmy głodni. Przychodzi pani. Pani jest uśmiechnięta i gotowa na wszelkie wyzwania…
– Poprosimy – mówi Krzysiek – dwa razy jajeczka po wiedeńsku, pieczywko, masełko, jakiś dżemik, serek… no i oczywiście kaweczki. Pani zamówienie przyjęła i poszła na zaplecze.
Wraca i do nas w te słowa: – Wiecie panowie, jak na szkoleniu było o tych wiedeńskich to nasz kucharz był chory. Może więc jajeczniczka?
Nie poddaliśmy się. Poszliśmy gdzie indziej. Tam miły pan w kelnerskiej marynarce oznajmił nam, że kiedyś coś takiego w karcie było, nazywało się to „jajko w szklance”, ale słabo się sprzedawało, to wycofano. W trzecim lokalu chcieliśmy być sprytni. Od razu zamówiliśmy „jajko w szklance”. Żadnego Wiednia… Miła pani przyniosła nam jajka… Faktycznie w szklance, po dwa na łeb, na twardo, na pół przekrojone, posypane szczypiorkiem, sól i pieprz do smaku. Ale, że knajpeczka nazywała się „Sobieski”, więc nie czepiajmy się szczegółów.
I jeszcze jeden, zupełnie inny incydent gastronomiczny… Nasz sympatyczny kolega, znany i popularny artysta miał niezwykły styl komunikacji w punktach zbiorowego żywienia. Jesteśmy po wspólnych koncertach. Głucha noc. Mocno powiatowe miasteczko. Wydaje się że wszystko zamknięte. Na nasze szczęście jednak tak nie jest. Czerwony neon z nazwą zajazdu staje się dla wygłodniałej sfory ziemią obiecaną. Wchodzimy. Siadamy. Przychodzi kelner. Myślę sobie: Boże, to chyba jakiś cud… Nasz kolega, znany i popularny artysta pierwszy składa zamówienie:
– Jesteśmy, wie pan kochaneńki po koncertach, więc bardzo nam zależy na szybkiej i miłej obsłudze. Rozumiem – kontynuuje – że wszystko to co jest w karcie jest aktualne a ewentualne zmiany jak najbardziej możliwe. I kompletnie sobie nie przeszkadzając jedzie dalej. – Na począteczek poprosiłbym Pana o tatarka, o ile jest świeżutki. Jeśli można, to żeby żółtko było bez zarodków, bo mi się kojarzy, a oliwa z oliwek, rzecz jasna. Za cebulkę także dziękuję. Zastąpiłbym ją sardyneczką, jeśli można. Zupkę poproszę pomidorową, jeśli nie jest na mięsnym wywarze. Kluseczek nie lubię, więc kochaneńki z ryżykiem poproszę… z ryżykiem. Tylko żeby nie był rozgotowany. Po zupce sugeruję sztukę mięsa, jeśli nie jest zbyt żylasta. Ale sosik chrzanowy, nie jak w karcie musztardowy. Na ziemniaczki chyba już za późno, więc może kasza gryczana dobrze wypieczona. Do tego mizeryjka bez soli, a zamiast śmietany kochaneńki może jogurcik. Herbatkę mam swoją. Ziołową. Więc przyniesie mi Pan sam wrząteczek.
Tutaj nasz kolega, znany i popularny artysta, zrobił głęboki wdech i z oczywistą troską zapytał kelnera, który lekko się kiwając miętosił róg swojej kiedyś białej marynarki:
– Czy pan to, kochaneńki, ZAPAMIĘTA?
– SIĘ ZDZIWISZ! – odpowiedział ten i poszedł do kuchni… Na zawsze.
My też poszliśmy. Do hotelu. Na głodnego…
t.