Budka Suflera: koncerty to największa radość i przyjemność

Budka Suflera: koncerty to największa radość i przyjemność

Rozmowa z Tomaszem Zeliszewskim i Mieczysławem Jureckim – legendarnymi członkami zespołu Budka Suflera.

Co robiła Budka Suflera przez ostatni rok?

Mieczysław Jurecki: Kiedy zabroniono nam występować, nagraliśmy i wydaliśmy płytę „10 lat samotności” z Felicjanem Andrzejczakiem. W 2019 roku, podczas trasy koncertowej, gdy graliśmy spektakularne koncerty w największych polskich obiektach, któregoś dnia usiedliśmy przed Spodkiem w Katowicach w gronie osób, które w 1982 roku nagrywały „Jolkę”. Stwierdziliśmy z Romkiem Lipko, Tomkiem (Zeliszewskim – przyp. red.) i Felkiem (Andrzejczakiem – przyp. red.), że to skandal, iż Felicjan Andrzejczak przez te kilkadziesiąt lat nie ma płyty z naszym zespołem.

To rzeczywiście dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że wokalista jest utożsamiany z Budką.

MJ: Postanowiliśmy więc to zmienić. Nagraliśmy płytę, szkoda, że już bez Romka, chociaż on bardzo chciał ją nagrywać, natomiast już nie był w stanie tego zrobić.

Czy to znaczy, że Romek Lipko nie brał udziału w tworzeniu nowej płyty?

MJ: Nie. Wręcz przeciwnie. W początkowej fazie nagrań, na tyle na ile mógł, angażował się w prace nad płytą. Przychodziliśmy do niego, gdy przebywał w szpitalu i puszczaliśmy z komórki próbki nagrań. Romek czasem nawet śpiewał to, co chciał, abyśmy zrealizowali. Do samego końca był bardzo podekscytowany tym co wspólnie tworzyliśmy. Ze względu na to, że przez ponad rok czasu nie mogliśmy w ogóle grać koncertów, nie mogliśmy w normalny sposób promować tej płyty, gdzie na żywo widać reakcje ludzi na poszczególne utwory. Grać koncerty – to jest największa radość i przyjemność! Robimy to przez kilkadziesiąt lat i to jest dla nas bardzo ważne. Kontakt z publicznością i obserwacja faktu, że to, co robimy, jest ludziom do czegoś potrzebne. Można o tym opowiadać godzinami.

Pomimo braku koncertów na żywo, jakiś sygnał zwrotny o tym, jak płyta została przyjęta przez fanów, do was zapewne dotarł?

Tomasz Zeliszewski: Najwartościowszy kontakt, to ten bezpośredni: scena – widownia i to, co się dzieje na żywo. To jest najważniejsze. Ale to było niemożliwe. Wiemy jednak, że ludzie czekali na tę płytę z Felicjanem. I faktycznie, powinniśmy ją nagrać już dawno temu. Zrobiliśmy nawet wspólną sesję, bo „Jolkę”, „Czas ołowiu” i „Noc komety” zagraliśmy wspólnie na tysiącach koncertów. O płycie rozmawialiśmy wiele razy i kończyło się na gadaniu. A sytuacja przed Spodkiem, o której mówił Mietek, faktycznie się wydarzyła. Ta rozmowa zmobilizowała nas do działania.

A myślicie Panowie, że jemu to, co wam udało się nagrać, by się podobało? Byłby z tej płyty zadowolony, czy jednak nieco inaczej by brzmiała?

TZ: Myślę, że byłby zadowolony. Wszystkie utwory na płycie są kompozycjami Romka, ale my z Mietkiem parę dekad z nim pracowaliśmy i tu każdy robił swoje. Poza smutnym faktem, jakim jest śmierć bliskiego człowieka, to nic nowego, żaden nowy element nie miał tu miejsca. Każdy zajmował się swoją robotą. Poprzednie płyty też powstawały przy zastosowaniu podobnego mechanizmu. Ktoś komponuje – to prawda, ale trzeba potem te melodie opracować i znaleźć bardzo atrakcyjne elementy, takie jak: tempo, fraza czy harmonie oraz całość aranżacji. Były takie niesamowite momenty, o których wspomniał Miecio, kiedy na porannych codziennych wizytach w szpitalu puszczaliśmy Romkowi to, co zrobiliśmy dzień wcześniej. Romek był świadomy i do końca wyrażał swoje opinie.

MJ: Oprócz płyty kompaktowej wyszła też winylowa i na niej jest przykład tego, jaka jest rola kompozytora i jaka jest rola zespołu. Ostatnim numerem na winylu jest fragment tego, co Romek nagrał w domu na pianinie, czyli sama kompozycja. Myślę, że byłby zadowolony z tej płyty.

No tak, ale Romka Lipko już z nami nie ma, a Budka Suflera nadal istnieje, działa i chce nagrywać. Czy jest ktoś, kto w sferze komponowania mógłby go zastąpić?

TZ: Wie pani, nie da się nikogo zastąpić. Można gorzej lub lepiej unieść pewien ciężar, sprostać pewnym oczekiwaniom, ale zawsze zrobimy to inaczej. Zastąpienie kogoś, zwłaszcza w obszarach naszych działań – nie da się. To był człowiek jedyny w swoim rodzaju. Dwa lata temu Romek przyszedł na próbę wcześniej i poinformował nas, że zachorował na nowotwór, ale jednocześnie poprosił, abyśmy grali jego utwory. Stwierdził wtedy: „Tylko piosenki po mnie pozostaną”.

MJ: Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, tylko że zastąpić to można kogoś przy kopaniu rowów, przy całym szacunku dla osób, które wykonują tę ciężką fizyczną pracę. Komponowanie jednak jest czynnością twórczą. Romek był wielką indywidualnością. Rzadko się spotyka gościa, który swoim talentem i kompozycjami mógłby obdarzyć co najmniej kilkunastu innych kompozytorów i byłoby każdemu co dać, i jeszcze każdy miałby co najmniej jeden wielki hit. Takich więc ludzi właściwie nie ma. Tłumy na pogrzebie świadczyły o tym, że to nie był przeciętny gość. W związku z tym jego zastąpić się nie da, ponieważ nie ma drugiego takiego faceta. To była wielka postać i wielka osobowość w polskiej muzyce rozrywkowej. Nikt go nie chce zastępować.

Mówicie panowie, że nie da się zastąpić Romka Lipko nikim innym, ale życie toczy się dalej, a wy żyjecie z grania, w takim razie co dalej? Czy wasz przyjaciel jeszcze coś zostawił oprócz utworów, które znalazły się na najnowszej płycie?

MJ: Romek zostawił nam kilkadziesiąt kompozycji. Po jego śmierci poszliśmy z Tomkiem do jego żony Doroty. Dała nam laptopa Romka, na którym magazynował swoje pomysły muzyczne. Zrobiliśmy taką wstępną selekcję i wybraliśmy kilkadziesiąt utworów, które chcielibyśmy nagrać i je nagramy. Tam są m.in. takie perełki jak utrwalone na dyktafonie melodie nucone przez Romka podczas jazdy autem. Tak więc mamy co robić.

Zatem nie potrzebujecie Panowie kompozytora?

TZ: To też nie jest tak, bo dużo komponuje także Miecio i Darek Bafeltowski oraz Piotrek Bogutyn i klawiszowiec Piotr Sztajdel (członkowie Budki Suflera – przyp. red.). Ale trzeba przyznać, że kumpel nas zabezpieczył twórczo. Jeśli nawet nie byłoby tego cudownego spadku, to jesteśmy grupą kreatywną i twórczą. Nie byłoby więc najmniejszej potrzeby sięgania na zewnątrz. Budka Suflera od pół wieku jest takim wynalazkiem, który poza przebojami „Sen o dolinie” i „Noc komety”, od 50 lat gra swoje numery. Tak samo jak zespoły The Beatles czy Rolling Stones. Natomiast jak zagospodarujemy ten złoty spadek: kto będzie śpiewał, jak my się skonfigurujemy i kiedy – zobaczymy. To jest nasza najbliższa przyszłość.

MJ: Nie mamy problemu z repertuarem na przyszłość.

Z kim obecnie Budka Suflera współpracuje w warstwie tekstowej?

  1. To się nie zmienia. Piszą dla nas starzy kumple: Bogdan Olewicz i Marek Dutkiewicz, mnie się zdarza pisać teksty, rzadziej robią to Adam Sikorski, Zbigniew Hołdys czy Jacek Cygan. Bardzo nas cieszy, mogąc prosić takich twórców o współpracę. My jesteśmy kapelą o olbrzymim stażu, więc ileś obszarów mamy bardzo dobrze zagospodarowanych.

MJ: Budka Suflera bardzo zawsze dbała o zawartość tekstową swoich piosenek. Mamy przecież świadomość, że kiedyś piosenki pisali Julian Tuwim i inni najwięksi poeci. Dzisiaj jest z tym różnie. My się staramy, aby nasze utwory zawsze były o czymś, bo to nie jest wszystko jedno. My gramy te piosenki dlatego, że się w jakiś sposób z nimi utożsamiamy. Ja zresztą za każdym razem, kiedy wychodzę na scenę, jestem zachwycony. Niesamowite było wystąpić przed 700 tysiącami ludzi na polskim Woodstocku. I te tłumy śpiewające „Jolkę”, z których pewnie większości nie było na świecie, kiedy nagrywaliśmy ten wielki przebój. I oni wszyscy chcieli tego posłuchać! To jest dowód na to, że komuś, do czegoś to było potrzebne. Myślę, że nie zmarnowaliśmy życia.

To, o czym mówicie, to najlepszy dowód na to, że Budka Suflera cały czas żyje w świadomości młodych i starych. A oni mają taki obrazek: Zeliszewski, Jurecki, Cugowski i nieobecny Romuald Lipko. To są te cztery wielkie nazwiska. Proszę w takim razie powiedzieć, kto teraz tworzy skład Budki.

TZ: Z Budką kojarzeni są także inni wokaliści: Felicjan Andrzejczak i Romuald Czystaw. Obecnie zespół tworzą: Piotr Bogutyn i Dariusz Bafeltowski to dwaj wspaniali gitarzyści, Piotr Sztajdel – uznany klawiszowiec, a śpiewa Robert Żarczyński, który nagrał z nami kilka piosenek. Z jego pozyskaniem do naszego zespołu wiąże się ciekawa historia. Zaproszono nas kiedyś na Śląsk z Mieciem w roli jurorów na festiwal poświęcony muzyce Budki Suflera. Przyjechali fani, publiczność, a my rozmawiając staliśmy na korytarzu i dochodziły do nas dźwięki z próby. W pewnym momencie słuchamy zza drzwi i mówimy do siebie, że Cugowski nic nie mówił, że przyjedzie, a jest – bo go słyszymy. Wpadamy na tę salę, a tam kapela, o której w życiu nie słyszeliśmy i jakiś facet śpiewa głosem Krzyśka. Bylibyśmy się założyli, stojąc na korytarzu, że to Cugowski. Później wiele lat temu przypomnieliśmy sobie o tym fakcie, gdy powstał temat nowego wokalisty. Robert przyjechał do nas, a Romek był zachwycony.

MJ: Romek posłuchał i mówi: „to był pomysł diabła”. Ale żeby dokończyć temat składu zespołu, to trzeba jeszcze wymienić nasz chórek: Ewa Szlachcic i Anna Rosochacka.

TZ: Wspominaliśmy o tym, kogo się da zastąpić, a kogo nie. Krzyśka też się nie da. Jeśli rozmawiamy o wokaliście, to musimy sobie zdać sprawę – jak to generalnie bywa przy okazji różnego rodzaju wyborów – dokąd zmierzamy, na ile jesteśmy dojrzali. Czy chcemy stworzyć klona Cugowskiego, co jest niemożliwe, czy podejmujemy odważną decyzję i szukamy po różnych szufladach i zasobach ludzkich? Na ile jednak będziemy wiarygodni i czy nie będziemy śmieszni? To są trudne sprawy. Robert Żarczyński, ideologicznie, ale też poprzez zupełny przypadek, idealnie do nas pasuje, chociaż jest całkiem innym wokalistą. Dużym błędem byłoby poszukiwanie drugiego Cugowskiego. Zresztą, w tej dziedzinie Budka nie debiutowała. Gdy rozstaliśmy się na jakiś czas z Krzysztofem, przyszedł do nas Romuald Czystaw…

MJ: …i on stworzył swoją legendę. Piosenki „Za ostatni grosz”, czy „Nie wierz nigdy kobiecie” – tam nie ma Krzyśka Cugowskiego – a żyją do dzisiaj. Graliśmy z Czystawem jak wariaci po trzy koncerty dziennie. Zespół pomógł stworzyć legendy paru innym osobom, takim jak np. Iza Trojanowska.

No właśnie, Budka Suflera znana jest ze współpracy z innymi wykonawcami, dzisiaj bardzo znanymi w Polsce, jak wspomniana Izabela Trojanowska, a także Urszula, Felicjan Andrzejczak. Oni wszyscy wpisali się w historię Budki Suflera. Czy macie Panowie pomysł na kolejna taką współpracę?

TZ: Myślimy i rozmawiamy o tym, że cudownie byłoby, gdyby na drodze naszego zespołu stanął młody człowiek, któremu moglibyśmy zrealizować płytę i pomóc uczynić coś, co parę dekad temu udało nam się w przypadku Izy Trojanowskiej i Urszuli. Obie zostały przez nas artystycznie stworzone jako piosenkarki. Chcielibyśmy więc, bo mamy do tego uprawnienia i wszelkie narzędzia: repertuar, doświadczenie i talent do takich działań. Nie istnieje jednak żaden format, który w sposób profesjonalny byłby jakąś maszyną selekcjonującą. To przypadek zrządził, że się poznaliśmy z Ulą i Izą. Najcudowniejsze rzeczy dzieją się właśnie przypadkowo. A poza tym to takie nasze ciche marzenie, aby na naszej drodze stanął ktoś, kto zaśpiewa tak, że buty spadają…

MJ: Niezależnie od tego, że zespół stworzył kariery paru pań, to również nagrywał piosenki z Anną Jantar, czy Zdzisławą Sośnicką. Mamy doświadczenie w akompaniowaniu, wymyślaniu i tworzeniu obrazu artysty. Jesteśmy w dalszym ciągu twórczy i mamy wyobraźnię. Cieszymy się, gdy możemy grać, bo to jest wielka radość. Teraz jest inaczej. Ale to nie znaczy, że gdy nie gramy koncertów, to moja gitara leży w kącie i pokrywa się pajęczyną. Gram codziennie, bo inaczej bym zwariował. I tak wariuję bez koncertów. Ale już niedługo będziemy grali.

Jesteście muzykami z krwi i kości, jednak trasa „A po nocy przychodzi dzień”, zapowiadana była jako ostatnia w waszej karierze. Na szczęście taka nie była. Trudno zejść z tej sceny?

TZ: Bardzo trudno zejść ze sceny. Już rok-dwa wcześniej przed tą trasą należał nam się odpoczynek. Graliśmy długo i dużo, przez co byliśmy bardzo zmęczeni. Trasa w 2014 roku była olbrzymim sukcesem. Zagraliśmy w sumie 102 koncerty, w tym także w największych polskich obiektach. Częścią tej trasy był niezwykły koncert na festiwalu Woodstock w obecności 700 tysięcy ludzi. Byliśmy naprawdę bardzo zmęczeni. Ale przerwa, jaka się później zdarzyła uświadomiła nam, że to jest profesja i zawód, w którym opowiadanie „dziękujemy, już never again” – ma krótki żywot. Nasze organizmy coraz bardziej buntowały się przeciwko takiemu stanowi rzeczy, gdzie nagle nie jeździmy i nie gramy, nie ma tego całego zgiełku, który panuje wokół nas i który tak kochamy. Nie ma nawet tych rzeczy, które nas złoszczą, irytują i nam przeszkadzają, ale… tak naprawdę stanowią treść naszego życia! W pewnym momencie po prostu postanowiliśmy dalej grać. Mogłoby się wydawać, że to jest proces, który polega na ustalaniu, negocjowaniu i planowaniu. Nie, po prostu Lipo do mnie zadzwonił i mówi: „wiesz co, Tomaszku, czas tracimy, to co, gramy?” A ja na to: „no k… pewnie, że gramy, zadzwonię do Mietka”. Pstryk: ustaliliśmy i gramy! Cały proces ustaleń i negocjacji oraz „bicia piany” zamknął się w jednej chwili. Tu nikt nie miał innego zdania. Gramy. Koniec, kropka. Już w następnej minucie zajmowaliśmy się logistyką personalną i artystyczną. Lipko i ja zaproponowaliśmy Krzyśkowi na spotkaniu w Lublinie, aby dołączył do nas. Miecia nie było wtedy z nami, nie pamiętam już dlaczego…

MJ: …bo ja cały czas grałem, jak nie z Budką, to z innymi!

TZ: Zaprosiliśmy więc Krzyśka Cugowskiego do grania, ale podjął inna decyzję. Było nas nadal trzech, więc zajmowaliśmy się tylko rekonstrukcją zespołu w sensie dosłownym. Wiedzieliśmy, że będziemy chcieli grać z Felicjanem, bo to jeden z nas. Szybko skonfigurowaliśmy skład zespołu oparty na trzech muzykach, którzy go tworzyli od zawsze i kolejnych kilku, których zaprosiliśmy do współpracy.

Przychodzi na myśl porównanie do zespołu Scorpions, którzy ogłosili ostatnią trasę kilka lat temu, a ciągle grają i występują. I nie schodzą ze sceny, bo jest ich życiem. Wy, podobnie jak oni, posiedliście pewien cudowny pomysł, jak tak długo utrzymywać się w dobrej formie przez wiele lat?

MJ: Graliśmy jeden koncert z nimi kilka lat temu pod Krakowem. Może to z tego powodu? A swoją drogą bardzo chcielibyśmy jeszcze stanąć na jednej scenie z zespołem Scorpions.

Zatem jakie plany?

TZ: Oczywiście koncerty, koncerty, koncerty. Wszyscy jesteśmy tego spragnieni. Ale nie, w jakimś dziwacznym trybie online, czy z maskami i na pięćdziesiąt procent frekwencji. Chcemy normalnych koncertów z tłumem ludzi, gdzie jest ciasno i radośnie. Jesteśmy na nie gotowi!

Rozmawiała Justyna Napieraj