ODT – Kanadyjska febra

ODT – Kanadyjska febra

Kanadyjska febra i inne matematyczne przypadki

W czasach nieco odległych, Polska kapela, która dotarła do USA  lub Kanady by grać dla naszej Polonii , zwykle przebywała za oceanem nieco dłużej. Wizyty w Nowym Jorku, Chicago, Detroit czy Toronto trwały nieraz po tygodniu i w każdym z tych miast był czas na zasmakowanie niezwykłej gościnności naszej Polonii, na zobaczenie miasta, na nieraz bardzo ożywione rozmowy, na koncert, na nowe piękne znajomości, na śpiew i na sadzenie drzew… Ale promotorzy to przecież ludzie przedsiębiorczy. Drogą naturalnych kalkulacji i zmian, wizyty gwiazd polskiej estrady uległy poważnemu przeobrażeniu. Podniósł się oczywiście poziom realizacji koncertów, ale poważnie skurczył się czas pobytu. Koncerty grane głównie w najpoważniejszych biznesowo ośrodkach: NY, Chicago, Toronto według organizatora powinny być zrealizowane w trzy dni: piątek, sobota, niedziela. Przylot z Polski w środę. W czwartek doganiamy różnicę czasową i w piątek do roboty. Minimum kosztów, maksimum zysków. OK, da się to zrobić, chociaż to olbrzymi wysiłek i ryzyko z logistyką. Ale klient nasz Pan… Jest godzina około piątej rano, jesteśmy na lotnisku w Toronto i wyglądamy strasznie. Dwa dni wcześniej graliśmy w Nowym Jorku, poprzedniego dnia w Toronto, a dzisiaj gramy w Chicago, gdzie właśnie mamy polecieć. Oczywiście jest to niezbyt po kolei i logicznie, ale my jesteśmy od grania… Ostatnie cztery doby składały się głównie z podróżowania, koncertowania, totalnego braku snu oraz stresu, żeby zdążyć na czas. Tak więc siedzimy w tej poczekalni z ponurymi minami dzierżąc w leciutko dygoczących łapkach kubki z kawusią i przysypiając czekamy na samolocik. Nawet nam się bredzić nie chce, tacy jesteśmy stratowani. Obok mnie siedzi milczący Krzysiek, a naprzeciw nas Lipo. Na kolanach ma czarną skórzaną torbę. Na torbie oparte obie dłonie. Myślałem że to niemożliwe, ale wyglądał jeszcze gorzej od nas wszystkich.  Romek, co ci jest – pyta Krzysiek. Nie wiem, telepie mnie… Jak to telepie? – stara się badać sprawę Krzyś. Normalnie, telepie… tak wiecie okresowo od nóg w górę. Jak się tak w sobie skurczę to jest lepiej, ale potem jak się wyprostuję, to normalnie mam totalne wibracje, jak jakaś kanadyjska febra… Panie Romku –  odezwał się nasz organizator-chodźmy tu obok do punktu medycznego. Po czym chcąc pomóc wziął od niego skórzaną torbę którą ten trzymał cały czas obiema rękami na kolanach. O… teraz lepiej – oznajmił kolega. Jakby przestało mnie trząść. Spojrzeliśmy po sobie, zapewne baranim wzrokiem. Nagle nasz opiekun trzymając w ręce torbę Romcia przyłożył ją sobie do ucha, po czym spytał: czy mogę? i nie czekając na odpowiedź otworzył ją i zajrzał do środka. Po chwili z wnętrza skórzanego kuferka wyciągnął włączoną elektryczną maszynkę do golenia, która wydając groźny warkot trzęsła się jak najęta. Kanadyjska febra… Cóż, gdy się gra, nie śpi i podróżuje po różnych strefach czasowych takie rzeczy się zdarzają. Tę historyjkę wspominamy z uśmiechem, ale zdarzały się też przypadki groźne. Bohater febry urojonej w trakcie trwania długiej trasy nabawił się żółtaczki, Janek Borysewicz dorobił się wietrznej ospy, Krzysiek w trakcie podróży na koncerty do USA musiał zawrócić prosto do szpitala z poważnymi problemami układu trawiennego, mnie w analogicznej sytuacji wypadł dysk… Granie muzyki na scenie, to eksploatujący i twardy zawód. Oczywiście również piękny… Zmęczenie pisze też zabawne scenariusze obok sceny. Graliśmy kilka tygodni w znanym chicagowskim klubie polonijnym. Graliśmy w weekendy, w pozostałe dni zbijaliśmy bąki. Uciekając od bąków chodziłem w wolne od grania dni do mojego kumpla. Kumpel zarobkowo remontował mieszkania i zatrudniał starszego pana Zenka. Pan Zenek był dusza człowiek, a wieloletnią emigrację miał wypisaną na twarzy. Pomagałem mu jak umiałem najlepiej. Pewnego poranka kumpel mówi do mnie.- Tomek, mam prośbę… W salonie stoi sześć okien. Trzy do salonu, trzy do pokoju obok. Przypilnuj, proszę, Zenka i wstawcie to dzisiaj, bardzo mi na tym zależy. Nie ma sprawy -odpowiedziałem. Salon był prostokątny. Posiadał trzy otwory okienne i dwoje drzwi z korytarza usytuowane na przeciwległej ścianie. Kiedy w salonie zamontowaliśmy okienka, Pan Zenio oznajmił, że skoczy obok po coś do jedzenia. Dobra… Po godzince wrócił i zachwycony oznajmia: Panie Tomeczku, no tośmy to dzisiaj pięknie zrobili i czas się zbieraćAleż Panie Zenku – zacząłem… Niech no pan tylko spojrzy – kontynuował Zenio wchodząc do salonu… Jedno okienko, drugie, trzecie – oznajmił wychodząc na korytarz. Myślałem, że wejdzie do pokoju obok i zobaczy jak jest naprawdę, ale on wszedł z powrotem drugimi drzwiami i dokończył matematyczny wywód…- czwarte okienko, piąte i proszę pana Tomcia szóste. Szefunio będzie zachwycony… Owszem Był.

t.